W swoim niezbyt przestronnym mieszkaniu, zatkanym do ostatniego możliwego miejsca bibelotami z podróży bliższych i dalszych, ze szczególnym uwzględnieniem tych ostatnich, światowej sławy lingwistka, Sylwia Gill, jak co dzień obudziła się o piątej, by jak najwcześniej zacząć pracę, którą wykonywała dla przyjemności. Bo tę, do której z konieczności przetrwania fizycznego musiała chodzić, zaczynała dopiero o 8:15. Na prośbę jednego ze swych niezliczonych przyjaciół, profesora z uniwersytetu w Karaczi przekładała akurat „Pana Tadeusza” na język urdu. Była w połowie ósmej księgi i wciąż nie mogła się nadziwić (podobnie jak karaczański profesor), dlaczego narodowy epos Polaków dotychczas nie został na ten język przetłumaczony. Pieniądze z tego miały być, podobnie jak przy innych tego typu pracach, czysto symboliczne, za to wkład w dorobek światowej kultury – ogromny. Rzecz jasna nie mogło być mowy o wiernym tłumaczeniu polskiego rymowanego trzynastozgłoskowca na język urdu, jakże odmienny. „Ale przynajmniej indoeuropejski, więc nie jest tak źle”, pomyślała, przy czym oddawała Mickiewiczowskiego ducha najwierniej, jak się dało. Wszak o wiele gorzej było z przekładem Leśmiana na indonezyjski (o co poprosił ją kiedyś dziekan slawistyki uniwersytetu w Dżakarcie) – toż na tamten system składniowy nic się nie da poradzić. A jednak, wywiązała się z zadania wspaniale, o czym świadczył jeden z trzystu czterdziestu dwóch dyplomów zdobiących ściany jej wynajmowanego mieszkania na warszawskim Bródnie, jak też domu rodzinnego w pewnej malowniczej, nadmorskiej miejscowości.

Deder, kot Sylwii, stworzenie parszywe, złośliwe i brzydkie, a ponadto, jak na kota, szczególnie głupie, obudził się wraz z nią i głośnym miauczeniem domagał pokarmu oraz pieszczot. Wyjątkowo brzydkie i złośliwe to było kocisko. Przygarnięte zostało z podwórka, gdy Sylwia zamierzała zająć się trochę wróżbiarstwem – tak sobie to wyobrażała, że siedzi ona, czarnowłosa, na fotelu, a za jej plecami, na oparciu fotela, czarny kot. I że będzie przyjmować, oprócz klientów tłumaczeniowych, również tych spragnionych wiedzy o przyszłości, o tym, czy mąż ma romans i tych, którzy u wróżki starają się dowiedzieć o to, czy warto iść na egzamin. Nawet rozpoczęła praktykę jasnowidzowską, lecz, jak się szybko okazało, nie było to jej powołaniem. Gdy trzeciej z kolei klientce nie umiała odpowiedzieć poprawnie na pytanie, czy jest zamężna i ile ma dzieci, a złośliwiec Deder naszczał im do butów, gdyż nie tolerował obcych na swoim terytorium, zmuszona była porzucić fach wróżbitki. Wszystkie książki ezoteryczne, pseudomistyczne, wróżbiarskie, pseudoczarnoksięskie spakowała do sfatygowanej plecaka firmy Karrimor i wywiozła do zaprzyjaźnionego antykwariatu, by zwolnić trochę miejsca dla słowników, tezaurusów, kompendiów i gramatyk porównawczych. Władała siedemnastoma językami biegle (w tym piętnastoma nowożytnymi, grekę klasyczną i łacinę traktowała jako punkty wyjściowe do wszystkich języków białych ludzi, jak zwykła się wyrażać). Twierdziła też, że jeśli zna się dwa języki z danej grupy językowej, to w zasadzie wszystkie pozostałe z niej nie są tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Jako sztandarowe przykłady podawała trzy grupy: języki słowiańskie, romańskie i tureckie. W tych pierwszych doskonała znajomość polskiego i rosyjskiego wystarcza, by rozumieć tekst prasowy w każdym innym języku słowiańskim. Jeśli chodzi o grupę języków romańskich stała na stanowisku że różnią się one niuansami, jako sztandarowy przykład podając brzmienie przymiotników biały i czarny we wszystkich językach wspomnianej grupy, czyniąc przy tym niewybredne aluzje wobec Francuzów, którzy, by się wyróżniać, skomplikowali ortografię i wymowę. Jeśli chodzi o języki tureckie, spośród których władała biegle dwoma, co wystarczało do zrozumienia wszystkich pozostałych, uparcie twierdziła, że różni je głównie system zapisu, gdyż są one zapisywane w kilku, jeśli nie kilkunastu alfabetach. Tak więc mogła się jako tako porozumiewać w kilkudziesięciu językach, a czytać… sama nie wiedziała w ilu, ponieważ znała też tak egzotyczne mowy jak birmański, perski, wspomniane wcześniej urdu i indonezyjski, czy też perski (a co za tym idzie kilka z nimi spokrewnionych rozumiała bez przeszkód). Pokaźną część miejsca na półkach Sylwii zajmowały repertoria, które jako tłumacz przysięgły z kliku języków (w tym z dwóch jako jedyna osoba w Polsce) musiała prowadzić.

-Eh, Deder, kocie ty mój obrzydliwy, żebym jeszcze twój język mogła zrozumieć… – powiedziała na głos Sylwia, jedną ręką sięgając po kawę, drugą odpalając laptopa. Jak zwykle rozpoczęła dzień od sprawdzenia poczty napływającej z różnych zakątków globu; fejsika odpaliła w drugim oknie przeglądarki. Już myślała z ulgą, że w ciągu nocy nie przyszło nic pilnego, niespodziewanego, wymagającego natychmiastowej odpowiedzi, gdy jej wzrok przykuła wiadomość, przy której napisane było „unknown e-mail address, unknown IP address”, przy czym wiadomość ta nie była w spamie. Jako humanistka dość lekceważąco podchodziła do możliwości zainfekowania komputera wirusem przez nieznanych nadawców, otworzyła więc wiadomość i przeczytała. To, co było tam napisane, pobudziło ją bardziej niż ekologiczna kawa z upraw, na których robotnikom płaci się uczciwie i yerba mate, którą sama sobie przywiozła ze strefy bezcłowej w Asuncion (choć taką samą można było kupić w podobnej cenie w sklepie ekologicznym na Bazyliańskiej, 200 metrów od domu).

W ośmiu językach, w pięciu alfabetach odczytała treść maila. Nie wiedziała, czy śni, czy ktoś robi sobie z niej żarty, czy też może jeszcze śpi.

„Szanowna Pani Sylwio. Wiem, że z początku może pani podejść nieufnie do tej wiadomości, ale zapewniam, że wkrótce przekona się Pani do jej prawdziwości. Przybywamy na Ziemię w celach pokojowych; poszukujemy pięciu nietuzinkowych osób, które chcemy zabrać ze sobą w podróż, by wymienić się wiedzą. Jest pani jedną z tych osób, głównie ze względu na znajomość wielu języków, choć nie tylko. Wkrótce otrzyma Pani tą samą drogą szczegóły współpracy itd. Tymczasem proszę zacząć pakowanie niezbędnych dla Pani rzeczy, ponieważ my, Berdosianie, nie wiemy dokładnie, czego wy, Ziemianie, potrzebujecie. Jeszcze raz proszę o poważne potraktowanie niniejszej wiadomości. Próba jej skasowania na nic się nie zda. Przepraszam, że nie napisałem we wszystkich językach, którymi pani włada, ale czas, czas… Czas goni. Tak u was, jak u nas. Z wyrazami najwyższego szacunku, Sebis, zastępca kierownika wyprawy badawczej z planety Berdos.”

Sylwia uszczypnęła się trzy razy, dokonała analizy porównawczej tekstów w różnych językach, by stwierdzić, że w zasadzie są tłumaczeniami bezbłędnymi i najlepszymi, jakie mogłyby być (bo idealne nie istnieją). Wyszła na balkon, by zapalić pierwszego tego dnia papierosa; komin elektrociepłowni na Żeraniu majaczył jak co rano, dziś nieco wyraźniej (cóż, dzień się wydłuża, pomyślała).

Po powrocie do pokoju całą treść maila skopiowała na ścianę na fejsiku, by udostępnić wszystkim znajomym. Skopiowała wiadomość we wszystkich alfabetach, by jak największe grono jej fejsowych znajomych mogło się z mailem zapoznać. „Zobaczcie, co za bullshit dostałam, niezła beka, co nie? Ciekawe, kto był taki pomysłowy i zadał sobie tyle trudu.”, podpisała posta, i zamieściła. Ale fejsik nie działał. Internet działał, portale hulały, bankowe konto otwierało się bez przeszkód, jutuby odtwarzały, a nie działał fejsik. I jego liczne mutacje. A nawet twitter.

-Pieprzone Kaczory… – pomyślała. Coś tam wczoraj czytała o jakimś tajemniczym pojeździe kosmicznym na Księżycu, ale nie miała za bardzo czasu na czytanie o głupotach… Trzeba dziś zwołać manifestację w tej sprawie!

CDN…