Armia rosyjska została postawiona w stan najwyższej gotowości. W Roskosmosie i na Kremlu wszystkie oczy nieustannie skierowane były na monitory, które wskazywały obraz z Księżyca. Na razie nic się nie działo. Nieliczni zastanawiali się, czym podjąć ewentualnych gości. Czy gustują oni w kawiorze? Czy piją wódkę? A jeżeli nie, to co piją?

W Pentagonie i Białym Domu rzecz się miała podobnie. Niektórych satelitów skierowano w stronę Księżyca. Ani Rosjanie, ani Chińczycy nie przewidzieli takiego manewru, więc teraz zgrzytali zębami. Na przylądku Canaveral grzał silniki pojazd, który miał dostarczyć na orbitę sondę zwiadowczą, od dawna przygotowywaną na niespodziewaną sytuację.

Co działo się w chińskim Sztabie Generalnym, o tym historia na razie milczy.

Świat ogarnęła gorączka. Na paskach wszystkich telewizyjnych przekaziorów informacyjnych wciąż pojawiały się nowe spekulacje. Specjaliści oraz znani z tego, że są znani wymieniali się na studyjnych kanapach. Byłe żony znanych mężów, dzieci znanych rodziców – brylowali wszyscy. Nagle okazało się, że w każdym kraju znaczna część społeczeństwa jest znawcami astronomii, astrofizyki, fizyki kwantowej, teologii, kosmogonii, a w ostateczności ma w małym palcu całą literaturę dotyczącą istot pozaziemskich. Pracownicy portali internetowych nie kładli się spać. Internet wrzał. W niektórych krajach sprzedaż gadżetów z napisem „Witamy” i wizerunkiem Ziemi widzianej z kosmosu ruszyła z miejsca zastałą gospodarkę; popularne sieci serwujące śmieciowe jedzenie zarabiały krocie na „Nieziemskich zestawach”. Hamburgery przemianowano tymczasowo na UFOburgery ze względu na rzekomo zbliżony kształt.

Tymczasem Sebis przy pomocy urządzeń wydajniejszych trylion razy od najpotężniejszych dostępnych Ziemianom komputerów, które, nawiasem mówiąc, mieściły mu się w kieszeni, kończył research ziemskiej sieci w poszukiwaniu właściwych osobników, wybranych spośród wszystkich, zamieszkujących tę śmieszną, targaną prymitywnymi konfliktami, nieuchronnie dążącą do znacznego zredukowania populacji istot myślących, planetę.

Ostap Czopenko jak co rano obudził się z ogromnym bólem głowy, spowodowanym długim biesiadowaniem ze współlokatorami wynajmowanej w sześciu kawalerki na kijowskiej Trojeszczynie. Otworzył swoje dwudziestopięcioletnie oczy, którymi omiótł dzielony z kolegami pokój. Kolejno odliczył, pięć postaci leżało w joginicznych pozach na trzech łóżkach, na stole i pod stołem. Czyli wszyscy są. W kącie, równo poustawiane i przygotowane do wyniesienia, stało czternaście litrowych butelek po „Hortycii” – smacznej ukraińskiej wódce, która sprzedawana była akurat po promocyjnej cenie w pobliskim sklepie sieci „Fora”. Spojrzał na wyświetlacz smartfona. Niedobrze. Już za dwie godziny powinien być w pracy, w siedzibie informatycznego giganta, w której pracował oficjalnie jako „ajtisznik”, czyli specjalista od IT, a tak naprawdę jako haker łamiący wszystkie zabezpieczenia konkurencji. Wyłowili go swego czasu, gdy wszedł na prywatne konto amerykańskiego prezesa firmy i dość dosadną, acz prawidłową angielszczyzną napisał, co powinni zrobić specjaliści od zabezpieczenia najważniejszych osób w tej firmie. Były tam aluzje do prowadzenia się ich przodków w linii prostej i bocznej, tak po mieczu jak i po kądzieli, oraz sugestywne opisy wyuzdanego obcowania płciowego. Te enuncjacje zrobiły potężne wrażenie na prezesie, który natychmiast zapragnął mieć tego geniusza w szeregach swojej korporacji. Tak też się stało; Ostap podpisał kontrakt z czołowym gigantem informatycznym świata. Jego miesięczne zarobki równe były kilkuletniej pensji jego rodziców. Oczywiście daleko mu było do na przykład kopaczy piłki z Dynama, jednak od razu, jak przystało na przedstawiciela naddnieprzańskiego narodu, udał się do dealera wiodącej marki samochodów, gdzie kupił najnowszy model samochodu z segmentu SUV, w pełnym wyposażeniu. I jak na typowego Kijowianina przystało, 80 procent swoich niemałych dochodów co miesiąc musiał odprowadzać na konto firmy motoryzacyjnej jako ratę. Na mieszkanie nie pozostawało wiele, gnieździł się więc z pięcioma koleżkami w kawalerce z niedziałającą kuchnią. No bo – myślał – co by ludzie powiedzieli, gdyby pracownik takiej firmy przyjeżdżał do pracy średniej klasy hatchbackiem czy sedanem? Nie szanowaliby go! Co by powiedziała Nastia, jego dziewczyna, a zwłaszcza jej rodzice? Telepał się więc co rano do pracy na drugi brzeg Dniepru w swoim aucie wielkości minibusu trzy, czasem cztery godziny, nie pomyślawszy nawet o tym, że metrem można dojechać w 30 minut. Co by ludzie powiedzieli! Póki co jednak, zwlókł się z łóżka, jako tako doprowadził do porządku wygląd, udekorował szyję złotym łańcuchem (bo nie łańcuszkiem) od Svarovskiego i wyszedł z mieszkania. Winda nie działała jak zwykle, musiał więc z obrzydzeniem stąpać ponad ciałami narkomanów, bezdomnych i innej swołoczy, która akurat w tej klatce znalazła ostatniej nocy swą przystań. Ostrożnie stąpając między śpiącymi, ich fekaliami i zużytymi strzykawkami, wydostał się na zewnątrz. Kupił kawę z zaparkowanego obok pick-upa przerobionego na mobilną kawiarenkę. Z papierowym kubkiem wsiadł do Swego Wozu i wreszcie, czekając aż kawa ostygnie, włączył ostatnią płytę Okeanu Elzy, a następnie odpalił smartfona – jedyny łącznik z prawdziwym światem. Fejs nie działał. Vkontakte nie działało. Portal Odnoklasniki nie działał. „Ki chuj?” – pomyślał, po czym z rezygnacją wszedł na służbową pocztę, żeby sprawdzić, co też chcą od niego przełożeni dzisiejszego dnia. Same bzdury, banalne rzeczy. W zasadzie mógłby je zrobić nie wychodząc z domu. Ale nie, przecież trzeba, nie wiadomo po co, robić to w biurze, w openspejsie. O, jakiś dziwny mail. Nadawca nieznany. Otworzył. Po ukraińsku, rosyjsku i angielsku wiadomość brzmiała: Dzień dobry, Ostapie Tarasowiczu. Wiem, że z początku może pan podejść nieufnie do tej wiadomości, ale zapewniam, że wkrótce przekona się Pan do jej prawdziwości. Przybywamy na Ziemię w celach pokojowych; poszukujemy pięciu nietuzinkowych osób, które chcemy zabrać ze sobą w podróż, by wymienić się wiedzą. Jest pan jedną z tych osób, głównie ze względu na swoje zdolności informatyczne, które znane są na wszystkich dostępnych i niedostępnych forach i przestrzeniach. Chyba pan nie zaprzeczy? Wkrótce otrzyma Pan tą samą drogą szczegóły współpracy itd. Tymczasem proszę zacząć pakowanie niezbędnych dla Pana rzeczy, ponieważ my, Berdosianie, nie wiemy dokładnie, czego wy, Ziemianie, potrzebujecie. Jeszcze raz proszę o poważne potraktowanie niniejszej wiadomości. Próba jej skasowania na nic się nie zda. Czas goni. Tak u was, jak u nas. Z wyrazami najwyższego szacunku, Sebis, zastępca kierownika wyprawy badawczej z planety Berdos.”

W pierwszej chwili Ostap policzył w myślach, ile wczoraj poszło butelek. Nie więcej niż normalnie. W żyłach zapewne toczyło się jeszcze z półtora promila, ale w schowku pod kierownicą miał dyżurne pięćdziesiąt dolarów, które pozwalało umorzyć ewentualne wątpliwości milicjanta z drogówki, gdyby wyczuł. O ile odważyłby się zatrzymać taki samochód… Czyli trzeźwy jest. Kwestię, kto ze znajomych robi z siebie idiotę postanowił wyjaśnić w pracy, ciężko bowiem dokopywać się do miejsca lokacji nadawcy kręcąc jednocześnie kierownicą. Poza tym miał do pogadania z Nastią, a to zajmie kilka chwil.

Po dotarciu do biura niezwłocznie zabrał się za prywatę, czyli za ustalenie dowcipnisia. I tu spotkał go zawód, ponieważ numer IP urządzenia, z którego przyszła wiadomość, był nieznany, a zapytanie o lokalizację niezmiennie wskazywało „Unknown”. „Kawo na chuj” – zadał siebie jedno z najbardziej egzystencjalnych pytań po raz drugi tego dnia. Może gdyby wczoraj nie pił z chłopakami od wczesnego popołudnia, skojarzyłby tę wiadomość z tym, o czym piszą portale, że jakoby na Księżycu wylądowali kosmici…

CDN…